Najnowsza książka

Z wiosłem i wiatrem.
Kajakiem po wodach północy.

Kup książkę

ZB-Szwoch.pl - Mój pamiętnik z wypraw

Witam w moim miejscu na świecie! Znajdziesz tu kilka spostrzeżeń, wspominek z wypraw i generalnie – mój punkt widzenia na podróże. Skoro już tu jesteś, to może akurat znajdziesz inspirację na swą własną :)

Ze wschodu na zachód północnej Norwegii

3-tygodniowa wyprawa. Dość skomplikowana logistycznie, w sumie na starcie prawie 70 kg bagażu na pierwszym locie z Gdańska do Tromso 12. lipca. Powrót z Trondheim już z samym podręcznym.

Dystans pokonany (w przybliżeniu):

  1. 166 km kajakiem
  2. 310 km rowerem
  3. 64 km pieszo

 

Poza dolotem i odlotem liniami Wizzair, dysponowałem 2-tygodniowym biletem Explore Norway linii Wideroe na Finnmark (nieograniczona ilość lotów na jednej z trzech stref).

Dzień 1. i 2.

Sama idea wyprawy w takim kształcie kiełkowała u mnie przez dłuższy czas. Miałem w głowie kilka miejsc na północy Norwegii, do których chciałem koniecznie dotrzeć. Trzeba było tylko wymyślić sposób, by wszystko miało ręce i nogi podczas jednej wyprawy. Sam proces pakowania to kilka ładnych dni (m .in. pierwszy raz leciałem z rowerem).Uzupełnienia sprzętowe i sam plan były rozłożone w znacznie większym horyzoncie czasowym.

Doszło kilka nowych rozwiązań, by po raz kolejny ciąć wagowo wszystko co się da. I tym oto sposobem, nie leciałem z namiotem tylko płachtą biwakową, nie miałem materaca, a planowałem spać w kajaku lub na folii bąbelkowej. Z uwagi na mnogość lotów, w grę nie wchodziły też kartusze gazowe podczas pierwszej części wyprawy, i wszedłem w posiadanie kuchenki na drewno. Lista rzeczy (niepełna) w poniższym pliku:

Lot z Gdańska chwilę po 19.00 w czwartek 12.lipca. Niestety nie obyło się bez problemów i nieco zbyt dużym kartonem na rower. Uwględniłem wymiary dozwolone przez Wizzair, lecz nie uwzględniałem możliwości lotniska w Gdańsku. Trochę nerwów na samym początku, lecz karton ostatecznie poleciał ze mną.

Jako, iż lecę mając 2 x 32 kg, po raz pierwszy mam Wizz Flex, Priority i miejsce 1A. Szaleństwo  Jakby burżujstwa było mało, świadom detoksu najbliższych tygodni, podczas lotu wjeżdża 1 granat, czyli wódka z colą na dobry początek wyprawy.

Ląduję po 22. Odbieram bagaż i zabieram się za składanie roweru. Oprócz mnie, rowery składa grupa 4 Polaków z Krakowa, którym jednak część bagażu została w Oslo. Czekała ich więc nocka na lotnisku. Mieli w planie trasę Tromso – Trondheim, wyruszyli następnego dnia około 12.

Kajak zostawiam w przechowalni bagażu. Na kolejny dzień zabukowany mam lot do Lakselv.

Jeśli chodzi o bilet Explore Norway, to w skrócie – mamy do wyboru 1 z 3 stref i za 3470 NOK (ok. 1550zł) latamy ile wlezie w ramach określonej strefy (w moim przypadku Finnmark). Loty można zarezerwować nawet 3h przed samym startem, co bardzo mi odpowiadało z uwagi z elastyczność planu. Oczywiście za dopłatą, można latać przez dłużej niż 2 tygodnie bądź w ramach więcej niż 1 strefy.

O 2 w nocy dojeżdżam rowerem do hostelu. Mam klepnięty nocleg w pokoju wieloosobowym, co jest najtańszą jak na Tromso opcją pod dachem(300NOK ~ 135zł).Mam lekki sen, toteż chrapanie jednego z kompanów nie czyni zaśnięcia łatwiejszym, a i adrenalina wyjazdowa jak zawsze na początku robi swoje. W hostelu, jak to w w większości hosteli, kuchnia z wieloma rzeczami zostawionymi jako free food przez tych już wracający do domu. Lot do Lakselv mam nazajutrz o 16.25. Wcześniej dogadany jestem z Tromso Outdoor Activities na zostawienie u nich roweru i części zapasów na około 2 tygodnie.Za symboliczną jak na Norwegię opłatą.

Zostawiam rower i wybieram się już z samym małym plecakiem na krótki spacer po centrum Tromso. Odwiedzam Polar Museum – dla mnie bardzo ciekawe ekspozycje i w przystępnej formie. Jako, że Tromso było przed laty bazą wypadową do wielu wypraw arktycznych, tu właśnie pisała się historia. Wnikliwie analizowane są sylwetki Amundsena (byłem dość świeżo po przeczytaniu jego biografii), Nansena i innych wielkich. Na części pierwsze rozłożony jest cały Spitsbergen, wraz z jego fauną, chatami traperskimi i pionierskimi wyprawami. Spędzam tu prawie 2 godziny.

Idę na przystanek i za 50 NOK autobusem jadę na lotnisko. Odbieram kajak z przechowalni. Nadaję bagaż i czekam na boarding. Zawsze mam większy lub mniejszy nadbagaż (1-3 kg), który jednak przechodzi bez problemów.

Prognozy na najbliższe dni zwiastują nadejście arktycznych upałów. Cóż, lepiej tak niż 10 stopni i deszcz 🙂 Co równie dobrze mogłoby mieć miejsce w lipcu. Lot do LKL jest jedynym ze wszystkich, które następnie miałem zabukowane, kiedy to samolot był wypełniony. Po niespełna godzinie ląduję na lotnisku Banak.

Wypożyczalnia pojazdów dość nietypowa 🙂

Około pół godziny czekania na autobus do samskiej stolicy – Karasjok. Cena za bilet Lakselv – Karasjok to 154 NOK. Powoli wszystko na dobre się zaczyna. W Karasjok robię niewielkie zakupy najtańszych dóbr, ale ważących swoje – płatki owsiane, makaron oraz coś na komary. Płynąc kajakiem waga nie ma aż takiego znaczenia. Przy nadawaniu bagażu oraz idąc pieszo – jak najbardziej. Z supermarketu udaje się na miejscowy kemping, gości sporo, bo jakby nie patrzeć środek sezonu.

Po raz pierwszy rozkładam płachtę biwakową. Nadmuchuję też kajak do spania. Wieczorem spacer nad rzekę i lokalizacja miejsca do początku spływu. Prawdziwa przygoda zaczynała się jednak nazajutrz…

Dzień 3.

Przez najbliższe 3 tygodnie wyprawy ani na chwilę słońce nie schowa się za horyzontem. Pierwsza nocka pod tarpem oraz w kajaku za mną. Całkiem wygodnie, dno kajaka idealnie służy jako solidny materac. Patent już po raz pierwszy testowałem w maju br. podczas weekendowego wypadu na Geirangerfjord. Sporym utrudnieniem w zależności od miejsca pobytu jest brak zamknięcia (jak to w namiocie), a co za tym idzie brak jakiejkolwiek ochrony przed komarami i meszkami. Oczywiście mam moskitierę i to z nią na głowie spędzam całą noc.

Camping w Karasjok kosztuje 130 NOK za 1 osobę z namiotem. Prysznice w cenie, dostępna spora kuchnia, a dla chętnych (za dodatkową opłatą) jacuzzi z widokiem na rzekę lub/i sauna. Na terenie campingu sporo kamperów.

Rano szybkie śniadanie, pakowanie całego ekwipunku i około kilometrowy marsz nad rzekę. Pogoda bardzo dobra, jak zresztą prognozy zapowiadały. Moja przygoda zaczyna się od rzeki Karasjohki, płynącej w początkowej fazie przez płaskowyż Finnmarksvidda, miejscowość Kaukoteino, nim zahaczy o Karasjok.

Rzeka ma spokojny nurt w początkowej fazie (o. 1-2 km/h), meandruje pośród piaszczystych łach po obu stronach rzeki. Moja prędkość to ok 6 km/h. Zawsze długo wyczekuję na ten moment. Miesiące planowania, godziny spędzone nad mapami, uzupełnienia sprzętowe, ale człowiek tak naprawdę nie może się doczekać by już wszystko się zaczęło na dobre.

Mój kajak to ciągle ten sam, wysłużony już zarówno m.in. na licznych norweskich fiordach jak i w zatoce Disko na Grenlandii – Sevylor Pointer K2. Posiadam za to nowe wiosło, tym razem 4-elementowe o długości całkowitej 225 cm.Bardzo dobry zakup.

Po obu stronach rzeki jest sporo letniskowych domków, a przy plażach mnóstwo łodzi. Rzeka Karasjohka i Anarsjohka , które od momentu połączenia swoich sił tworzą rzekę Tanę (po saamsku – Wielka Rzeka) to królestwo łososia. Tana tworzy też naturalną granicę pomiędzy Norwegią, a Finlandią. Docelowo wpływa do Tanafjorden i morza Barentsa tworząc jedną z największych delt w Europie.

W 1929 roku złowiono tu dotąd największego łososia atlantyckiego, ważącego 36 kg.

Po około dwóch godzinach dopływam do wspomnianego połączenia obu rzek. Po dwóch stronach wiodą asfaltowe drogi, lecz ruch na nich jest minimalny. W zależności od płycizn, raz po raz znajduje się na terenie Finlandii, by po chwili wrócić na stronę norweską. Z godziny na godzinę coraz bardziej uczę się czytać rzekę, tj. analizować jej pływy. Jak niegdyś stwierdził antropolog Loten Eiseley: Jeżeli na naszej planecie istnieje jakakolwiek magia, to zawiera się ona w wodzie. W dawnych czasach, najwybitniejsi żeglarze potrafili wykorzystać wiedzę na temat księżyca, wiatru, pływów i znaków na wodzie. Dla mnie, tu na rzece, najważniejsze było omijanie licznych płycizn i kamieni, w dalszej fazie rzeki doszły mniejsze i większe uskoki.

By odciążyć odcinek lędźwiowy pleców, który najbardziej dostaje w ciry podczas długogodzinnego wiosłowania w pozycji siedzącej, trochę eksperymentuje, wiosłując jakiś czas na kolanach lub siedząc po turecku. Zdecydowanie pomaga. Późnym popołudniem dopływam do pierwszego uskoku. Jeśli chodzi o skalę trudności na rzekach, dzielimy je na 6, z których 1 to spokojna rzeka, a 6 praktycznie pewna śmierć dla amatora (wodospady itd).

Pierwszy uskok jest łatwy (w skali trudności nr 2), choć z dość solidnymi wirami, niemiłą niespodzianką jest jednak chmara komarów towarzyszącego każdemu spiętrzeniu wody na rzece. Przed każdym uskokiem niezbędne założenie moskitiery lub/i okularów na oczy. Pokonuję tego dnia trochę ponad 40 km. Nieźle jak na start. Śpię po stronie fińskiej.

Ponownie rozkładam płachtę nad kajakiem.

Wieczór jest bardzo ciepły, do nowych rozwiązań po raz pierwszy odpalam kuchenkę na drewno, która jest niczym innym jak 5 blaszkami ze stali.Waga poniżej ćwierć kilograma. Ktoś mógłby rzec – przecież można rozpalić ognisko. Jasne, ale o wiele więcej zachodu, a kuchenka lepiej kontroluje płomień.

Na wyprawę zabieram 2 książki. Pierwszą, o dekadzie spędzonej na Grenlandii A.Jarniewskiego (Nie mieszkam w igloo) zostawiłem na deser w Tromso. Druga to widoczna na zdjęciu Wyspa.

Jeszcze dalej niż Sołowki. Opowieść o Północy, jej mieszkańcach i czarującej przyrodzie.

Leży w południowej części Morza Barentsa. Samotnie, oddalona od kontynentu o osiemdziesiąt kilometrów. Niewielką powierzchnię zaludnia jeszcze mniejsza liczba mieszkańców: żyje tu niespełna czterysta osób. Latem zielona, zimą zastyga w bieli – ma w sobie wszystko, co konieczne dla miniaturowego modelu świata. Rosyjska wyspa Kołgujew to jedno z tych miejsc, o których świat na moment zapomniał. Zbyt odległa dla wycieczkowiczów i zbyt bliska dla fanów ekstremalnych wypraw. Kołgujew – to przedmiot marzeń i nadzieja Wasilija Gołowanowa, autora i bohatera opowieści o podróży, jaką z reguły odbywa się raz w życiu.

Gołowanow, rosyjski dziennikarz i reporter, udał się na daleką Północ w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia. Zostawia za sobą rozgrzaną od dziejowych zmian Moskwę, córkę i ukochaną kobietę. Wsiada w pociąg i rusza przed siebie. Jego książka jest dziennikiem tej podróży. W opowieści przecinają się różne style i pasje autora. To reportaż z Nienieckiego Obwodu Autonomicznego, ukazujący początki odkryć i historię wyspy (a swego czasu schronili się tu nawet starowiercy). To hołd złożony jego mieszkańcom i zdumiewającej przyrodzie, a jednocześnie przestroga przed zbytnią ingerencją człowieka w delikatny i zarazem surowy ekosystem (dziś wydobywa się tam ropę). Miejscami jest też Wyspa… odważnym traktatem filozoficznym, wypływającym z pierwotnej potrzeby poznania świata i siebie.

Przede wszystkim książka Gołowanowa niech będzie dla czytelnika zachętą do podróży bez określonego celu. Śmiałej wyprawy à la Marco Polo.

W Rosji książka zdobyła nagrodę literacką „Jasnaja Polana” w kategorii „XXI wiek”.

Minęło parę ładnych stron, nim “wkręciłem się” w książkę, ale ostatecznie mogę jak najbardziej polecić. Książka została na półce hostelu w Tromso. Enjoy 🙂

Dzień 4:

Sen podczas dni polarnych pod płachtą biwakową nie jest w mym przypadku długi. Dobrze, że chociaż zmęczenie robi swoje. Rytuały dnia codziennego, jeśli chodzi o jadłospis są praktycznie niezmienne. Na śniadanie omlety z jajek w proszku i płatków owsianych z masłem orzechowym, podczas płynięcia, marszu czy jazdy rowerem – różnego rodzaju słodycze, batony, czekolada bądź suszona wołowina, a na obiadokolacje liofilizat wzbogacony o dodatkowy ryż/makaron/mięcho z puszki. Co by nie było, przy tak intensywnym wyjeździe, kilogramy i tak lecą. U mnie na wadze przez 3 tygodnie -6kg. Może powinienem organizować “wczasy” odchudzające 🙂

Z rana słonecznie, przyjemne wiosłowanie. W sumie kto by pomyślał, 25 stopni grubo za kołem podbiegunowym. Co ciekawe, żadnych kajakarzy nie stwierdzam na całej długości pokonanego przeze mnie dystansu. Spotykam za to sympatycznych Norwegów, za których sprawą po miłej pogawędce mam zdjęcie siebie w kajaku. A takowe mogę policzyć na palcach jednej roki. Ot, taki urok samotnych wojaży.

Około południa zaczyna kropić, lecz są to przejściowe opady deszczu. Z czasem przebierają jednak na silę i nad Taną przechodzi ulewa. Kajak szybko wypełnia się wodą i nie pozostaje mi nic innego jak dobić do brzegu po stronie norweskiej. Obracam kajak i idę w kierunku jednej z farm.

Opady nie ustają przez około 1,5 godziny. Z czasem chmury przenoszą się nad Finlandię. Spotykam przesympatyczną rodzinę, która pozwala mi się schronić, przebrać i skorzystać z łazienki. Na co dzień nie piję kawy, ale tą, która mi zaserwowano wypijam z przyjemnością, mimo, że jest ohydna 😉

Poznaje historię farmy, na której urzęduje 80 byków. Żyją do półtorej roku. W Finnmarku nie ma wiele tego typu farm, a samo rolnictwo Norwegii to tylko niewielki procent działalności z uwagi na ukształtowanie terenu. Na ścianach w domu widnieją zdjęcia w ludowych stronach Saamów, lecz obecnie mają one znaczenie bardziej symboliczne. Saamowie (czyli Lapończycy) to ostatni koczownicy Europy.

Zamieszkują głównie Laponię – krainę historyczno-geograficzną w Europie Północnej obejmującą północne krańce Norwegii, Finlandii, Rosji (Płw. Kolski) oraz Szwecji. Lapończycy są potomkami pierwotnych mieszkańców Skandynawii.

Tylko jedna trzecia Lapończyków posługuje się językami lapońskimi (z grupy języków ugrofińskich), pozostali mówią językami urzędowymi krajów, w których mieszkają.

Silne procesy asymilacyjne wymusiły na większości Lapończyków przejęcie osiadłego trybu życia, choć przez długi okres granice poszczególnych krajów nie miały dla koczowniczych Lapończyków większego znaczenia. Lud ten nadal trudni się tradycyjnymi zajęciami: myślistwem (Lapończycy leśni), rybołówstwem (Lapończycy nadbrzeżni, głównie nad Oceanem Arktycznym) czy hodowlą reniferów (Lapończycy górscy).

Wśród Lapończyków ciągle żywy jest folklor, m.in. oryginalny kolorowy strój ludowy, rytmiczna forma śpiewu – tzw. joikowanie oraz zdobnictwo w rogu, kości i drewnie. Ciągle obecne są elementy szamańskich praktyk i animistycznych wierzeń.

Na wychodne dostaje super prezent – na oko 2 kg wędzonego byczego mięcha. Wcinam to ochoczo przez najbliższe dni.

Pan domu jest strażnikiem rzeki, pływa łódką po Tanie sprawdzając czy wszyscy mają pozwolenia na połów. Nie są one drogie, od 8 euro za dzień, po kilkadziesiąt za miesiąc. Wędkarze łowią głównie “na muchę” lub “na blachę”. Wielokrotnie w krótkich pogawędkach narzekają na wyjątkowo niski poziom rzeki tego lata. Z czasem moim oczom ukazuje się najwyższy szczyt Finnmarku – Rasttigaissa (1066 n.p.m.)

Tego dnia jest finał mistrzostw Świata w Rosji, jednak nie dopływam na czas do żadnego miejsca, gdzie dałoby radę obejrzeć mecz. Mam jednak smsową relację live, i jak większość – lekko ubolewam nad porażką Chorwatów. Przepływam tego dnia przyzwoite 50km. Docieram do Levajok Fjelstue około 20. Poza gospodarzem nie ma praktycznie nikogo w domkach nad rzeką. Pytam o nocleg i za 450 NOK przychodzi mi spać w poniższej posiadłości. Jak się jednak okazało, terminal płatniczy nie działa i z rana wyjmuje z kieszeni wszystko co mam w gotówce, czyli 140 NOK. Jak na Norwegię, to nocleg w domku prawie za darmo.

Dzień 5.

Nie ma co ukrywać – dobrze spało się w domku. Nawet nie tyle, co chodzi o łóżko, a przede wszystkim o zasłonięcie okien. Obecnie już nawet w decathlonie można kupić namioty przyciemniane, ale nie ma jak się “przyciemnić” pod płachtą biwakową. Pozostaje opaska na oczy. Śniadanie, pakowanie i w drogę. Opuszczam Levajok Fjelstue.

Za około 10 km mam pierwszy uskok. Nie tyle trudny, (choć kajak raz zostaje na dłuższą chwilę na kamieniu), co długi. Przede mną sekcja Bajimus, Gaskkamus i Vuolimus Bihtta. Tu uskoki dochodzą do skali trudności 3.Nie mam ze sobą fartucha, mój kajak nie jest sportowy, nie ryzykuję, w szczególności po ubiegłorocznych doświadczeniach z Grenlandii. Schodzę na brzeg, suszę kajak i kawał woła z ognia wjeżdza na drugie śniadanie. Pogoda niezmiennie kapitalna.

Cofam się do drogi i jak się później okazuje, czeka mnie dobre kilka godzin łapania stopa po stronie fińskiej.Średnio jedno auto na 10 minut i zazwyczaj nie w tą stronę co chcę. O marszu w tym upale, mając 35 kg na plecach nie ma mowy. Analizuję mapę i co jeszcze może mnie czekać na Tanie.Rzeka stale się poszerza, poziom wody zatrważająco niski, to i mnóstwo wystających kamieni. Szykowałyby się kolejne przenoski.

Ostatecznie jeden starszy jegomość oferuje mi podwózkę do Utsjoki. Decyduję, iż na tym kończy się mój pierwszy etap podróży. Nieznacznie dalej czekałby mnie Storfossen rapid – jedyny potencjalnie śmiertelny uskok na całej rzece. Tana spada tam o 35 metrów na długości 2,5 km. W skali trudności – 4. 5-kilometrowa przenoska.

W Utsjoki na przystanku dostrzegam, iż późnym wieczorem odjeżdża stąd autobus do Vadso. I tego się trzymam. W miejscowym pubie korzystam z internetu i nawadniam się 🙂

Bukuje lot z Vadso do Mehamn nazajutrz o 5.rano. To będzie właśnie ten, który był niemalże prywatny. Wcześniej suszę kajak, robię niewielkie zakupy w supermarkecie i krótki spacer po Utsjoki.

Most nad Taną łączący Finlandię z Norwegią jest zarazem przejściem granicznym. Znajduje się też tutaj wioska Saamów.

Przed 23 przyjeżdża autobus, mam około 2-godzinny transfer do Vadso, w pakiecie też zmiana czasu o 1h. O 2 w nocy już czasu norweskiego jestem na miejscu. 3 h do lotu, zero snu i 4 km na lotnisko. Z bólem serca biorę taksówkę i pod lotniskiem układam legowisko do spania. Przymykam oko na 2 godziny.

Nazajutrz atak na Nordkinn – najbardziej na północ wysunięty przylądek lądu kontynentu europejskiego. Będzie się działo!

Dzień 6:

Pod zamkniętym na noc (i większość dnia) lotniskiem w Vadso śpię 2,5 godziny. Nadaję plecak z rekordowym nadbagażem, jeśli chodzi o rejestrowany (3 kg), ale przechodzi to bez większego problemu. Przepisy oczywiście przepisami, ale na pokładzie poza załogą będą 2 osoby  Lot do Mehamn trwa pół godziny.

Na lotnisku robię re-pack i do mniejszego plecaka zabieram rzeczy niezbędne na prawie 50-kilometrową wędrówkę. Rozważam opcję nocowania gdzieś po drodzę, lecz zarazem na wszelki wypadek bukuję lot do Alty nazajutrz o 12.35 przez Kirkenes. Biorę ze sobą tarpa, śpiwór, zapasy jedzenia oraz ciuchy na wypadek załamania pogody. Ta jest jednak piękna i nie zapowiada, by się zmieniała, co mimo ogólnego zmęczenia i niedospania zachęcała by niezwłocznie ruszać w drogę. Plecak z kajakiem, wiosłami i zbędnym na tym etapie ekwipunkiem zostawiam na lotnisku.

Mało kto wie o przylądku Nordkinn i szlaku na Kinnarodden. Rozsławiony jest za to łatwo dostępny, bo z możliwością dojazdu pod sam globus samochodem – Nordkapp, który jednak tak naprawdę leży na wyspie Magerøya, więc najbardziej na północ wysuniętym przylądkiem lądu kontynentu europejskiego jest Nordkinn. Nie uświadczysz tu dziesiątek niemieckich i norweskich kamperów, setek turystów o północy oraz nie musisz ponosić jakiejkolwiek opłaty. Trzeba za to wykazać trochę wysiłku.

Szlak zaczyna się przy samym lotnisku, nie zahaczam więc o niewielkie miasteczko Mehamn (niespełna tysiąc mieszkańców), siedzibę gminy Gamvik. Przede mną długi marsz. Jestem na 71 – szym stopniu szerokości geograficznej północnej, a temperatura oscyluje w granicach 20 stopni. Coś nieprawdopodobnego. Idę w krótkich spodenkach, co jednak w zależności od miejsca poważają meszki i komary, które raz po raz łamią podpisany niewerbalnie pakt o nieagresji. Im bardziej odsłonięty teren i więcej wiatru, tym lepiej, jak wszędzie na tej płaszczyźnie.

Nie uświadczysz już tutaj żadnych drzew, wegetacja roślin bardzo skromna i niska, a im bliżej końca kontynentu, tym na sile przybiera kamienna pustynia.

Szlak na Kinnarodden oznaczony jest jak większość szlaków w Norwegii literą T i kopcami. Oznaczenie szlaku uważam za przyzwoite, choć jak zawsze należy pozostać skupionym. We mgle możliwe trudności. Z uwagi na taką, a nie inną liczbę kamieni, niezmiernie się cieszę, iż jest sucho. Ryzyko kontuzji przy mokrej nawierzchni zwiększyłoby się wielokrotnie.

Na tej wyprawie nie posiadam butów wysokogórskich. Zarówno w kajaku, idąc pieszo jak i jadąc rowerem jestem w jednych i tych samych butach z Decathlona – Forclaz 700 Mid. Spisały się dzielnie przez 3 tygodnie i kilka razy wcześniej, ale obecnie już dużo więcej z nich nie będzie .Swą misję jednak spełniły.

Szlak chwilami do złudzenia przypomina grenlandzki ACT z niektórych dni. Suma podejść nie jest tu duża, lecz dystans robi swoje. Woda ogólnie dostępna ze strumyków, oczywiście krystalicznie czysta. Na szlaku nie spotykam nikogo, jedynie na samym końcu – do zliczenia na palcach jednej ręki i tu miłe zaskoczenie – dwóch chłopaków z Polski. Fajnie było przybić piątkę z rodakami na “krańcu świata”. Chłopaki podróżowali dzielnie na stopa z Helsinek i mieli UWAGA po 16 lat. Budżet bardzo ograniczony. Ja się niezmiennie czuję młodo, ale Ci gówniarze mieli razem tyle lat co ja 🙂 W prezencie, gdy nazajutrz spotkaliśmy się przy lotnisku, otrzymali ode mnie kawałek wędzonego woła.Michał, Tymek – jeśli jakimś cudem to czytacie – piona!

Na Kinnarodden docieram po około 7,5 godziny. Ostatni etap z ze stromym zejściem i po chwili podejściem po kamieniach jest zdecydowanie najcięższy. Przez ostatnie 4-5 km nie ma też dostępu do wody pitnej – warto mieć to na względzie.

Fantastyczne uczucie i świadomość, iż patrząc na północ przed Biegunem znajduje się już tylko Svalbard (lekko na zachód) i Ziemia Franciszka Józefa (bardziej na wschód). Tam także kiedyś dotrę, tym razem kajak został na lotnisku  Wokół przylądka pływa słynna Hurtigruten. Jestem bardziej niż przekonany, iż tego dnia pasażerowie podziwiali Nordkinn z otwartego pokładu na 10 – tym piętrze.

Wyciągam kopyta i odpoczywam. Tu zostawiłem sobie bufor w zależności od tego, ile bym tego potrzebował (od kilku do kilkunastu godzin, nawet opcjonalnie z noclegiem). Mam ten komfort, iż mogę spokojnie iść w nocy, słońce nie zajdzie. Czołówki ze sobą nie brałem, miałem jednak lampki w rowerze, przydały się (o tym później).

W drogę powrotną ruszam po 2 godzinach. Obiecuję sobie, że nie będę się spieszył i słowa dotrzymuję. Na słuchawkach towarzyszy mi muzyka przez większość trasy, choć warto czasem odlecieć w zupełną ciszę. Im większy dystans pokonany, tym bardziej miałem dosyć słuchania swego sapania i przyspieszonego bicia serca. Na wyprawie w odtwarzaczu mam około 150 ulubionych piosenek. Po wyprawie staram się ich zbyt często nie słuchać. I tak do kolejnego wyjazdu.

Wraz z słońcem znajdującym się coraz niżej horyzontu, wytwarzają się coraz to lepsze możliwości do zdjęć. Powyższe podoba mi się najbardziej.

Na znacznej części szlaku jest zasięg GSM, lecz trzeba mieć świadomość, iż nie ma go zawsze, szczególnie w dolinach. Na samym przylądku jest.

Powrót mogę opisać krótko – powoli, konsekwentnie i do celu. Nieznacznie odnawia mi się kontuzja lewego kolana. Nie jest lekko, pod sam koniec mam już dość mocno spuchnięte stopy. Pod koniec gubię szlak, i co za tym idzie, pod swoim adresem rzucam sporo nieparlamentarnych słów. Tak jednak bywa. Nie gubi się jedynie ten, co w ogóle nie wychodzi z domu. Zmęczenie zrobiło swoje.

Po 18 godzinach jestem z powrotem pod lotniskiem w Mehamn. Słaniam się na nogach. Nie mam specjalnie sił, by rozłożyć tarpa. Wbijam się do pomieszczenia na narzędzia z wybitymi szybami. Odlatuję do Morfeusza w mniej niż minutę.

Dzień 7.

Po przebudzeniu dość mocno czuję wczorajszy marsz na Kinnarodden. A właściwie jestem zdeformowany, stopy mam wciąż opuchnięte. Do tego to “cudowne” uczucie, gdy wiesz, że totalnie przepocony poszedłeś spać .Samo życie, wielokrotnie przerabiane podczas wypraw. Od 2 lat jestem jednak niezmiernie zadowolony z koszulki Icebreaker Oasis – z wełny merynosa. To ta z długim rękawem, w której jestem na większości zdjęć. Po wielu dniach wysiłku fizycznego, a także nierzadko przespanych w niej nocy, nadal nie powoduje odruchu wymiotnego. A to już dużo.

O 12.35 mam lot do Alty z przesiadką w Kirknenes. Do tego 2 techniczne stopy bez opuszczania samolotu. Jeden w Berlevag, drugi chyba w Batsfjord, nie pamiętam, bo spałem. Na lotnisku w Mehamn spotykam raz jeszcze chłopaków z Polski poznanych na Kinnarodden. Swą wędrówkę, jak większość osób, rozłożyli na 2 dni. Po skorzystaniu z dobrodziejstw lotniska, czyli wi-fi i łazienki planowali ruszyć dalej. Nieco ubolewali nad oczywistym, stopa łapie się najłatwiej w takiej kolejności:

 

Raz łapali stopa ponad 15 godzin. Ale jak widać – było warto.

Niezmiennie latam ze swym dmuchanym kajakiem w plecaku. Mało jest linii lotniczych, które oficjalnie pozwalają nadawać normalnych rozmiarów kajak / łódkę.Właściwie można je zliczyć na palcach jednej ręki:

 

Do tego jest kilka, które nie zapewniają oficjalnie o możliwym przewozie kajaka, ale mają bardziej open-minded policy dotyczącą przewozu dużego sprzętu sportowego. Mowa konkretnie o:

 

Co do dmuchańców, to nie ma większych problemów. Owszem, gabaryty są spore, ale nawet w Wizzie nie ponoszę dodatkowej opłaty za sprzęt sportowy. Chyba mało kto lata z kajakiem. Inna sprawa, że po tym wyjeździe, łatany wielokrotnie, jest już dość bliski wyzionięcia ducha.

Nadchodzi apogeum upałów.Przez cały dzień temperatura w cieniu oscyluje w granicach 38 stopni. Poniższe zdjęcie robiłem na kempingu w Alcie po godzinie 23.00.

Na lotnisku stwierdzam, że żaden z autobusów nie jedzie w kierunku, którym bym chciał. Nie ma mowy, bym już dziś ruszał na Alta Canyon. Cel na dziś to Solvang Camping i dzień buforowy, trochę odpoczynku. Jest środek dnia, ludzie wracający z pracy dość niechętnie biorą na stopa. A jednocześnie świadomość, że im dłużej jestem ze swoim całym bagażem w tym ukropie, tym mniej odpocznę na kempingu. Biorę więc taksówkę.

Camping leży przy ujściu rzeki Transfelva do fiordu. Tego dnia każdy kto może spędza czas na wodą.

Sam camping, nie powala, ale norweskie standardy niezmiennie są wysokie. Za rozbicie tarpa / namiot płacę 110 NOK .Prysznice w cenie, kuchnia duża. Sporą część dnia czytam książkę / słucham muzyki, lecz przede wszystkim ustalam plan ataku na Alta Canyon. Z firmą Glod Explorer, jedyną zajmującą się spływami rzeką Altaelvą, mailowałem od dłuższego czasu. Wszystko brzmiało obiecująco. Do czasu. Powiedzieli bym odezwał się jak już będę w Alcie bądź w pobliżu. Jedyne co mnie interesowało to transport w jedną stronę. Dostać się na początek spływu jest niezwykle trudno, prowadzi tam bowiem prywatna droga, dostępna jedynie dla pracowników hydroelektrowni bądź miejscowych posiadających w okolicy domki letniskowe. Firma GLOD ostatecznie odpisała, oferując mi podwózkę do Sautso (ok. 40km) za … 2950 koron. To dwukrotność mojego biletu Explore Norway linii Wideroe na Finnmark. Oczywiście im podziękowałem, jednocześnie nie rezygnując z samej idei spływu. Alta Canyon chodził mi po głowie od około 2 lat. Miał to być swego rodzaju epicentrum mojej wyprawy. I tak też było 🙂

Dzień 8.

Dość wczesna pobudka, choć oczywiście bez budzika, jestem w końcu na wakacjach, a że lubię wakacje akurat w takim wydaniu to już mój problem 🙂 Dla odmiany liofilizat na śniadanie i codzienne pakowanie ekwipunku do dwóch plecaków. Krótki marsz do głównej drogi i łapanie stopa. Dzień buforowy pozwolił nieco zregenerować się zarówno jeśli chodzi o opuchliznę na stopach, jak i totalnie pogryzione przez komary nogi. Na pierwszego stopa czekam godzinę, choć mam tu tylko krótką podwózkę do kolejnego skrzyżowania.

Kolejna godzina czekania na drugą podwózkę. Kierowca wiezie mnie “najdalej jak się da”, bo potem prowadzi już tylko droga prywatna.

Tu już nie jest tak dobrze. Istnieje obawa, że prawie nikt nie będzie tędy jechał. Przy swoim plecaku mam kompas z termometrem i w słońcu pokazuje on 41 stopni. Nie widzi mi się marsz z 35 – kilowym ekwipunkiem. Co więcej, przy szlabanie podniesionym do góry wisi stryczek, który oczywiście rodzi pewne skojarzenia 🙂 Ale nie ma co tracić głowy.

Po 3 godzinach pod szlaban zajeżdża auto z motorówką i zabiera mnie ze sobą. Jak się okazuje, jest to gospodarz Jotka Fjelstue, czyli chaty górskiej (a właściwie kilku) położonych w iście magicznym miejscu. Na miejscu stacjonuje też jego rodzina. Piękno polega też na niedostępności, do Jotki można dotrzeć wyłącznie drogą wodną, skuterem śnieżnym i psim zaprzęgiem (w zimie) bądź quadem. Czytałem o tym miejscu wcześniej, a nawet kontaktowałem się mailowo. Jako, że jest już połowa dnia, a zbieg okoliczności pozwala mi na bezproblemowe dotarcie do Jotki, decyduję się błyskawicznie. Ważne, że jestem coraz bliżej kanionu Alta.

Wodujemy motorówkę i płyniemy przez dwa jeziora – Gaskajavri i Nedre Joatkavannet, cóż, nieco szybciej niż kajakiem 🙂

Docieramy do Jotki.

Jest to jedna z trzech chat górskich położonych na trasie z Alty do odwiedzonego już przeze mnie na początku wyprawy Karasjok (okolo 4 dni marszu). Jest tu ponad 30 łózek w kilku chatkach i swego rodzaju restauracja. Od 1923 roku działa też stacja meteorologiczna. Domek, który niegdyś był szpitalem mam w całości dla siebie za 350 NOK.

W domku nie ma prądu, ale jest radyjko na baterię (same hiciory!), kuchenka na gaz, a nawet wi – fi z głównego domu. Na zewnątrz dziesiątki psów zaprzęgowych. Przez chwilą zapachniało Grenlandią z psim ujadaniem na przedmieściach Ilulissat i Sisimiut. Może, gdyby nie było tych drzew. 🙂

Psy poza szczeniakami i ich mamą oczywiście są na łańcuchach. Zajmuje się nimi dziewczyna ze Słowenii, z którą ucinam krótką pogawędkę nazajutrz rano. Jotka jest kapitalnym miejscem na planowanie kilkudniowej wyprawy psim zaprzęgiem. Z uwagi na odległość od Alty i brak “zanieczyszczenia nieba światłem” jest to też świetne miejsce do podziwiania zorzy polarnej. W drugiej połowie lipca słońce jednak nie zachodzi, ale mam możliwość zasłonięcia okien na noc.

Od gospodarzy dowiaduje się,że na Alta Canyon ze swoim kajakiem nie będzie dotrzeć mi łatwo, ale nie jest niemożliwe. Wspominali też o możliwych 2-4 niezbędnych przenoskach na rzece, mimo że sami nią nigdy nie spływali. Alta canyon to największy kanion w północnej Europie. Będzie ciężko, a nawet bardzo ciężko, ale dotrę tam już kolejnego dnia.

Dzień 9.

O 10 jestem w kajaku. Wcześniej czekam dłuższą chwilę, by gospodarze się przebudzili, chcąc uregulować im należność za nocleg. W porównaniu do dnia poprzedniego, mam sprzyjający wiatr w plecy i do pokonania 3 jeziora, czyli muszę się nieco cofnąć.

Woda jest krystalicznie czysta, a pogoda wręcz monotematycznie piękna. Sprawnie przepływam jeziora Nedre Joatkavannet, Gaskajavri i Gjerdevannet łączące się Oivosjavri. Na brzegu zostawiam kajak do suszenia i próbuje zlokalizować dalszą drogę. Niezbędna moskitiera, komary bardzo dają się we znaki. W dodatku tutaj wydają się być jakoś bardziej zmutowane.

Na mapie widzę, że nie pozostaje mi nic innego jak zacząć wspinaczkę i spróbować przetrawersować prawy grzbiet kanionu w możliwe niskim miejscu i bez pionowych ścian. Do boju! Robiąc częste przerwy osiągam po godzinie szczyt i odpoczywam. Mym oczom po raz pierwszy ukazuje się kanion. Tego ranka pada mi bateria w aparacie i przez 1,5 dni zdjęcia i filmy są niestety wyłącznie z telefonu.

Prawdziwe schody dosłownie i w przenośni dopiero się jednak zaczynają. Zejście do rzeki Altaelvy jest naprawdę strome. Przez chwilę nawet rozważam wycofanie się, lecz za dobrze znam siebie i podświadomie wiem, że ostatecznie tego nie zrobię. Duży plecak zrzucam i ciągnę za sobą niczym pulki. Mniejszy mam na plecach. Powolutku schodzę w dół, a nierzadko wręcz zsuwam się uprawiając tzw. dupoślizgi.

Tu ma miejsce chyba najbardziej niebezpieczna sytuacja podczas całej wyprawy. W pewnym momencie, nie wiem czy się potykając, w każdym razie tracąc równowagę, zaczynam spadać w dół, koziołkując raz po raz, w sumie z 10 razy, nim zatrzymuje się na jakimś drzewie. Nic mi nie jest, na szczęście po drodze nie nadziałem się na nic wystającego, bo mogłoby się to skończyć tragicznie bądź ciężkim urazem. W amoku całej sytuacji gubię kijek trekkingowy (miałem ze sobą tylko jeden), ale jego brak dostrzegam dopiero wieczorem.

Około 14.30 szczęśliwy, choć zamroczony docieram do płynącej przez kanion rzeki Altaelvy. Najchętniej położyłbym się na jakiś czas, lecz byłbym żywcem jedzony przez meszki. Pompuję kajak i ruszam w dół rzeki.

Choć zdjęcia mogą tego nie oddawać, widoki zapierają dech w piersi. Rzeka na początku ma dość łagodny nurt, lecz niezmiennie trzeba pozostać czujnym na wystające z wody kamienie.

Rzeka Altaelva ma w sumie niespełna 50 km. Zaczyna swój bieg przy granicy z Finlandią i płynie w kierunku regionu Troms. Przecinając Sautso, płynie 7 km wzdłuż największego kanionu w północnej Europie, dalej przez Storelvdalen, by ostatecznie wpłynąć do fiordu Alta. Ujście rzeki znajduje się przy samym lotnisku.

Rzeka słynie z połowu łososia. Pozwolenia można wykupić w Alta Laksefiskeri, wydawane są jednak w ograniczonych ilościach. Wędkarze rzekę pod prąd pokonują solidnymi łodziami motorowymi, które zobaczę jednak dopiero w dolnych partiach rzeki. Wnioski należy składać na początku roku, a wszystkie karty są sprzedawane podczas losowania. Przy zakupie karty dozwolone jest wyłączne prawo do miejsca połowu, a łowić można wyłącznie za pomocą wędki.

Raczej nikogo nie zaskoczę – podczas swojego spływu nie spotkałem żadnego kajarza. Nie było też nikogo płynącego canoe. Po około dwóch godzinach mam pierwszą przenoskę. Nie do pokonania pod prąd nawet dla speed – boatów. Kajak z całym ekwipunkiem biorę na 2 raty, na szczęście dystans spiętrzenia wody nie jest długi – około 200 metrów. Przenoskę wykorzystuję też na przerwę obiadową. Chwilę dalej dostrzegam pierwszych ludzi.

Aż do XVI wieku głównie Samowie prowadzili połowy w Altaelvie. Na początku kolejnego wieku duński król bardziej zainteresował się w północnymi wodami, i zaczął wydzierżawiać rzekę za roczną opłatą. Trwało to do ok. 1730 r. W XIX wieku wielu Brytyjczyków, którzy podróżowali po Norwegii, zaczęli rekreacyjnie przyjeżdżać stricte na połów łososia. Sir Hyde Parker jest jednym z pierwszych, którzy przybyli do Altaelvy w 1836 roku.

Tego dnia przepływam przez około 6 uskoków o skali trudności 2. Praktycznie bez sytuacji z gatunku podbramkowych, lecz kilkukrotnie sporo wody wlewa się do środka. Niejednokrotnie człowiek chciałby rzec No risk, no fun, lecz po moich doświadczeniach ubiegłorocznych zmieniam dewizę na Fun, but safety first. Wiosłuję do godziny 19.00 i mam za sobą najcięższy dzień ze wszystkich dotychczasowych.

Rozbijam się na piaszczystej plaży w miłych okolicznościach przyrody. Nie mam już kijka trekkingowego, więc tarpa wraz z mokrymi rzeczami rozwieszam z pomocą 8-metrowej linki pomiędzy drzewami. Rozpalam ognicho 🙂

Poza wypełniaczami czasu (książka i mp3) łapię siebie na tym, że przez dłuższe chwile bezwiednie potrafię gapić się w rzekę bądź ognisko. Przez kilka minut. Totalnie zawieszony, bez smartfona, internetu i żadnych innych tego typu. Piękna sprawa…

Dzień 10:

Za plecami powoli zostawiam Alta – canyon. Zbocza wraz z każdym kilometrem rzeki są coraz niższe. Z rana kilka kolejnych uskoków PR-2, mijam też kilka łodzi z ludźmi wybierającymi się na połów łososia. Była akurat sobota. W niższych partiach rzeki rozmieszczone zostały drewniane altanki z miejscem na ognisko, fajna sprawa. Mi akurat nie dane było skorzystać, ale miałem naprawdę przyzwoitą miejscówkę na camping na plaży.

O 12 dopływam do Sorrisniva. Tu robię pit – stop i krótki spacer po okolicy.W tej miejscowości spływ kończą wycieczki organizowane przez Glod Explorer, skąd canoe wraz z uczestnikami zabierane są z powrotem do Alty.

W Sorrisniva znajduje się słynny, 5 – gwiazdkowy igloo hotel. Funkcjonuje od połowy grudnia do początku kwietnia. Obiekt jest wyposażony w rzeźbione lodowe łóżka, przykrywane skórami reniferów. Najtańszy nocleg ok. 5000 NOK za dwuosobowy pokój. W pakiecie śpiwory z komfortem do -25, poranna sauna, bufet śniadaniowy i wi-fi. Hotel zgarnął przez lata szereg nagród, przede wszystkim za nowatorsko architektoniczny pomysł (istnieje od 1999). Poza sezonem zimowym w okolicy nie stwierdziłem żywej duszy.

W zimie organizowane są tu wycieczki na skuterach śnieżnych, z reniferami w zaprzęgu, wędkowanie pod lotem, wyprawy psimi zaprzęgami, SPA & Welness oraz oczywiście zbiorowe polowanie na zorzę polarną. Można także wykupić wycieczkę łodzią w górę rzeki. Hotel ma także (ponoć, ale jestem w stanie w to uwierzyć) bardzo dobrze zaopatrzony drink – bar. Jest tu lodowa kaplica, a celebryci nierzadko biorą śluby.

Gdy widzę, że zbliżam się nieuchronnie do płycizny, stosuję taktykę, której dałem nazwę “daj się ponieść fantazji”, kładę się wówczas w pozycji horyzontalnej w kajaku, podnosząc zarazem jak najwyżej jego poziom zanurzenia (środek ciężkości rozkłada się równomiernie), a prąd znosi mnie na głębsze wody. Niemalże jak Fridtjof Nansen, wg którego jego statek Fram uwięziony w lodach, wraz z dryfującym pakiem lodowym miał niegdyś przepłynąć przez biegun północny (ostatecznie nie miało to miejsca). Teoria była opierana na drewnie dryftowym, które przepływało tysiące kilometrów z Syberii do Grenlandii. No może porównanie “trochę” nietrafione 🙂

Po kolejnych 3 godzinach dopływam przed ujście rzeki do Altafjordu. Lokalizuję fajne miejsce na nocleg pod mostem. Do lotniska mam rzut beretem, idę na spacer podładować baterię w telefonach, aparacie oraz MP3, a także zorientować się w lotach na kolejny dzień. W Coop markecie kupuję grilla i robię turbo – obiad pod mostem 🙂

Jestem szczęśliwy z faktu dostania się i spłynięcia wzdłuż kanionu Alta. Nie omieszkuję tego uczcić piwkiem Isbojrn. Na zmęczeniu po dwóch już lekka faza. Nad Altą przechodzi ulewa, ale pod mostem mam idealne miejsce.

Wieczorem jadę autobusem do centrum, licząc, że w sobotę coś się będzie dziać wśród lokalnej społeczności. A, że nie dzieje się totalnie nic, to dość szybko wracam i spędzam we własnym, 1 – osobowym gronie wieczór pod mostem.

Dzień. 11

W nocy większy przypływ niż zakładałem porywa mi jogurt i sok, które miały być docelowo na śniadanie. Skandal! Oczywiście przez mój błąd i niedopatrzenie. Tym bardziej szkoda, że w niedzielę sklepy były zamknięte. Dzień wcześniej zaklepałem loty ALF – TOS – SOJ. Kolejnym przystankiem mojej wyprawa miała być rzeka Reisa.

Z czystym sumieniem mogę napisać, że polecam bilet Explore Norway, który zakupiłem przed wyjazdem (1550 NOK). Szczególnie przy wyprawie tego typu i elastyczności planu. A same Linie Wideroe to największa regionalna linia lotnicza w Norwegii.

Loty są w większości krótkie, nie ma serwisu pokładowego poza czekoladką dla każdego z pasażerów. Na szczęście przyzwoicie, jeśli chodzi o miejsce na nogi. Jakby nie patrzeć Finnmark “przeleciałem” wzdłuż i w szerz.

O 18.00 ląduje w Soerkjosen.

Nie mam żadnego noclegu i idę przed siebie trochę na żywioł. Miasteczko jest bardzo małe i generalnie mało znane na tle całej Norwegii. Dotacje rządowe nie docierają tu i centrum turystycznym regionu pozostaje Tromso.

Nocuje w lesie z miejscem na ognisko. Dość nietypowo może wyglądać kajak po środku lasu . Z czasem pada lekki deszcz, tu i przydaje się płachta biwakowa.

Gdy kładę się spać, nieoczekiwanie pojawia się dwóch miejscowych Norwegów. Przysiadają się do ogniska, po krótkiej rozmowie jeden przynosi 3 piwa i przez kilka godzin gadamy o wszystkim i o niczym. Region jak się od nich dowiaduje jest kapitalny do kilkugodzinnych oraz kilkudniowych (w zależności od preferencji i możliwości) wycieczek pieszych. Soerkjosen i jego bliski brat – miasteczko Storslett są też świetne na oglądanie zorzy, niebo jest tu mniej “zanieczyszczone” światłem (w Tromso i Alcie mimo wszystko o to ciężko). Moim planem była jednak rzeka Reisa.

Rano miałem w planie wrócić na lotnisko i skontaktować się z firmą Saraelv, z która już wcześniej byłem w kontakcie mailowym.

Dni 12.-13.

Rano wracam na lotnisko, by sprawdzić pocztę. Zero odzewu ze strony firmy “ogarniającej” rzekę Reisę – Saraelv. Co ciekawe, telefonów także nie odbierali. Zostawiam większość bagażu na lotnisku i idę do miejscowego spożywczaka. Po drodze pytam dwóch miejscowych, którzy wyglądali mi na “kumatych” o stan rzeki. Nie zostawiali złudzeń – poziom b.niski, najniższy od lat. Na początek planowanego spływu miałem zostać przetransportowany łodzią. Była to jedna z rzeczy, która średnio mi się widziała – płynąłbym w górę łodzią motorową, a następnie w dół kajakiem. Niejako wiedziałbym co mnie czeka, a fajnie mieć jakiś pierwiastek niepewności.

Miałem pewne złe przeczucia co do tej rzeki, bije się przez dłuższą chwilę z myślami, ale ostatecznie odpuszczam temat. Nic na siłę. Bukuję wieczorny lot do Tromso i nazajutrz do Vardo przez Kirkenes. W planie wypranie rzeczy w hostelu (jest taka możliwość za free),a wcześniej spacer na lekko na okoliczne wzgórze Truisku.

Szlak na Truisku to 1,7 km dość stromego podejścia z widokiem wynagradzającym krótką, acz wymagającego wędrówkę. Na szlaku sporo miejscowych, od najmłodszych do tych “w kwiecie wieku”. Ze szczytu rozpościera się panorama na Sorkjossen i jego lotnisko. Na górze chatka z księgą gości i wszelkimi dobrami by przeżyć na wypadek, gdyby ktoś utknął w górach. Jest coś niesamowitego, jakaś magia w nich…. Osobiście bardziej pociągają mnie takie niewielkie łupiny gdzieś na krańcach świata, czy to Grenlandii, czy Spitsbergenie niż taka Burj Khalifa w Dubaju. Ot, takie zboczenie.

Wieczorem wracam do Tromso.

1-dniowa wycieczka do Vardo wyszła spontanicznie. O Vardo wiedziałem bardzo niewiele, coś o tamtejszej twierdzy i palonych na stosie czarownicach. Bez dwóch zdań mogę przyznać ,że mieścina tego dnia skradła me serce.

Vardo jest najdalej wysuniętym na wschód miastem w Norwegii. Jako jedyne też leży już w strefie arktycznej, dla porównania – na tej samej szerokości co Point Barrow na Alasce.

Najstarsze ślady osadnictwa na obszarze Vardø datowane są na 7000–6000 lat p.n.e. Na początku XIV w. zbudowano pierwszy kościół, a król Norwegii Haakon V Magnusson rozpoczął na wyspie Vardøya około 1307 roku budowę pierwszego, niezachowanego zamku Vardøhus (współczesną zachowaną twierdze wzniesiono w latach 1734–1738). Osada, dzięki swojemu strategicznemu położeniu, odgrywała znaczną rolę jako najbardziej wysunięty na wschód punkt Królestwa Norwegii (1523–1814 Królestwo Danii i Norwegii). Podstawą gospodarki było rybołówstwo i handel.

Lotnisko z miasteczkiem łączy podwodny tunel. Zakaz ruch pieszego. Szybko udaje mi się złapać stopa. W pierwszej kolejności kieruję swe kroki ku twierdzy Vardo. To tu podczas wojny najdłużej powiewała norweska flaga, nim ostatecznie twierdzę przejęli naziści.

Eksponaty prezentują codzienne życie w twierdzy na przestrzeni lat. Wstęp 30 NOK. Sporo opisów, oczywiście w kilku językach.

Vardo przede wszystkim słynie z czarownic. W XVII wieku spalono tu co najmniej 91 osób (w tym 77 kobiet), wszystkie na stosie. Biorąc pod uwagę gęstość zaludnienia na północy Norwegii , to śmiało można rzec, że życie straciła spora część tamtejszej społeczności. W 2011 roku w Vardo postawiono obelisk, by uczcić ich pamięć – Steilneset Memorial.

Pomnik został zbudowany we współpracy dwóch artystów: szwajcarskiego architekta Petera Zumthora i francusko-amerykańskiej artystki Louise Bourgeois. Pomnik składa się z dwóch części: rzeźby Bourgeois oraz tzw. „Memory hall” autorstwa Zumthora.

Choć zazwyczaj jestem sceptyczny wobec tego typu architektonicznych wizji, to miejsce naprawdę robi wrażenie. W środku płonie ogień w czarnej części po lewej stronie, z kolei w tym długim korytarzu pali się 91 świateł ku czci każdej osoby, ze szczegółowym opisem każdego przypadku. Tu przechodzą mi ciary. Steilneset Memorial jest przesiąknięte emocjami. Jak powszechnie wiadomo, sąd w tamtych czasach, także w Norwegii, skazywał za rzekome “czary” wiele niewinnych osób.
Zeznania pokazują, że ludzie wierzyli, że magia była czymś co się otrzymywało poprzez jedzenie: mógł to być zanieczyszczony magią chleb, mleko lub piwo. W całej Europie spłonęło wówczas ok. 40.000 osób.

Procesy odbywały się seriami: część z nich miała miejsce w okolicach 1620 roku, a część na początku 1660 roku. Za każdym razem około 20-30 osób było skazywanych na smierć.

Przez “Memory Hall” przechodzę sam. Turystów w mieście praktycznie brak.

Po wyjściu kieruje się do Pomor Museum. W XVIII–XIX w. dużą rolę odgrywał handel z rosyjskimi Pomorcami.

W środku sporo artefaktów i historia relacji norwesko – rosyjskich na wielu płaszczyznach w tamtych czasach. Oczywiście z handlem na czele. Jako,że nie miałem o nich wcześniej pojęcia, z zaciekawieniem spędzam tu prawie godzinę.

Spacerując po Vardo, napotykam też sporo murali. Poniższy spodobał mi się szczególnie:

Kilkunastu artystów przybyło niegdyś do Vardo i namalowało ponad 40 murali, głównie na opuszczonych budynkach. W samym mieście wiele budynków na sprzedaż, coraz mniej osób chce mieszkać na dalekiej północy Norwegii. 23.listopada zapada tu noc polarna. Słońce wschodzi ponownie po niespełna 2 miesiącach – 21.stycznia.

U Chińczyka (a właściwie Taja ) jem obiad – najtaniej i duża porcja, a późnym popołudniem kieruje się na wybrzeże.

Niezamieszkana wyspa Hornøya (w tle), jest najdalej wysuniętym na wschód punktem Norwegii, a zarazem rezerwatem – zamieszkują ją tysiące ptaków. Na brzegu po stronie miasta postawiony został swoisty schron – obserwatorium. Na wyspie regularnie kursują promy z przewodnikiem, a możliwy jest nawet nocleg w latarni morskiej.

Wieczorny lot z 3 technicznymi stopami – w Batsfjord, Berlevag i Hammerfeście, by z powrotem być w Tromso. Niezmiennie obłędne widoki za oknem, które mi się nie nudzą. W Tromso ucieka mi ostatni autobus i do hostelu idę piechotą. O 2 “w nocy” jestem na miejscu.

Dzień 14.

Z rana idę do Tromso Outdoor Activities (500 metrów od hostelu), gdzie 2 tygodnie wcześniej zostawiłem do przechowania swój rower. Istnieje szansa, że gdybym zostawił go przypiętym albo nawet nieprzypiętym gdzieś w mieście, to pozostałby nienaruszony. Z rowerem była jednak przyczepka, sakwy, druga część zapasów, które potencjalnie mogły kogoś podkusić. Za przechowanie roweru płaciłem 50NOK/dzień. Cenę przy samym odbiorze jeszcze mi obniżono.

Mój pierwotny plan zakładał jazdę mając kajak na przyczepce, ale po przejechaniu pewnego dystansu, naprawdę z bólem serca, musiałem z tej opcji zrezygnować. Kajak po uzgodnieniu z właścicielem w hostelu, zostawiam u niego na przechowanie. W jesienno – zimowy przedłużony weekend wrócę do Tromso po mojego dzielnego, mocno już sfatygowanego przyjaciela.

Trasa Tromso – Svolvaer to perełka, jeśli chodzi o trasy rowerowe w regionie. Przede mną ponad 300 km jazdy wzdłuż wybrzeża, przez kameralne wioski rybackie i piaszczyste plaże. Wczesnym popołudniem po 2 tygodniach w kajaku i na własnych nogach, wsiadam na rower. W planie 30 – 70km dziennie, sporo podjazdów i zjazdów.

Normalnie wycieczka taka, w pakiecie z wypożyczeniem roweru, przewozem bagażu, noclegami i posiłkami kosztuje 12950 koron.Rozłożona na 9 dni.

Po minięciu lotniska opuszczam wyspę Tromsoya, przejeżdżając mostem na Kvaloyę, zaczyna dość mocno padać i chowam się na stacji benzynowej. Pada dość intensywnie przez 1,5 godziny, rozważam nawet nocleg gdzieś na obrzeżach Tromso. Deszcz jednak ustaje, a ja ruszam dalej w drogę.

Jadę wzdłuż Kvaløysletta, na wstępie rozruchowo, głównie jazda po płaskim terenie. Potem dość długi podjazd po minięciu Kaldfjordu. Nadchodzi kolejna ulewa, nie ma specjalnie gdzie się schować, pozostaje się przebrać i jechać jeszcze kawałek przed siebie. Ostatecznie śpię przy jedynym domku w okolicy (zamknięty).

Przez zawirowania w związku z zostawieniem kajaka, przepakowanie, dwie ulewy, przyjeżdżam tylko 25 km. Na plus, że mam dostawę jedzenia, którego miałem już lekkie braki przez ostatnie dni. Przy rowerze czekała też na mnie nowa książka.Ta pierwsza (Wyspa – usprawiedliwienie bezsensownych podróży) została na półce hostelu w Tromso. Mam nadzieję,że umili niejednej osobie wieczór, a może i całą podróż.

Nadchodzi też swego rodzaju dzień kryzysowy. Na ma jednak co załamywać rąk, taki zawsze się trafi podczas tego typu samotnej podróży. Leje przez cały wieczór. Jak to jednak głosi hymn pewnej drużyny z Anfield, po burzy słońce wychodzi zza chmur i tak też było tym razem.

Dzień 15.

Jako, że nie mam już ze sobą kajaka, który świetnie w nocy pełnił funkcję materaca, uruchamiam opcję rezerwową light – spanie na folii bąbelkowej. Nie jest źle, do czasu gdy większość bąbli nie popęka

Pogoda już znacznie lepsza, choć deszcz łapie mnie jeszcze na pół godziny w miejscowości Sjotun. W sam raz na przerwę, rozprostowanie pleców i drugie śniadanie. Dalej kilka podjazdów, jak i zjazdów w stronę Sommarøy. Podczas ostatniego etapu mojej podróży, czyli trasy Tromso – Svolvaer, na śniadanie już regularnie wjeżdżał liofilizat. W pasie i na twarzy coraz mniej. Około południa dojeżdżam do Brensholmen, skąd mam przeprawę na spektakularną wyspę Senja.

Prom z Brensholmen to Bothamn kursuje w sezonie (26.4. – 02.9.) 6 razy dziennie. Miałem niespełna 2 godziny czekania, które wykorzystuje głównie na wylegiwanie się w słońcu nieopodal wioski Sommarøy (w dosłownym tłumaczeniu letnia wyspa) – słynącej z rybołóstwa i turystyki. Wcześniej wyczytałem, że warto wspiąć się na szczyt Hillesøytoppen, skąd rozpościera się piękny widok na Senję.

Prom z rowerem kosztuje mnie 120 NOK. Na pokładzie wykorzystuję możliwość podładowania telefonów. Sam rejs trwa niespełna godzinę. Poza mną w miarę równolegle od Tromso jedzie jeden podróżnik z Austrii. W sumie się dziwiłem, bo w ciągu roku wcale dużo na rowerze nie jeżdżę, a do tego ciągnąłem za sobą 6 – kilogramową przyczepkę, która bynajmniej nie ułatwiała mi jazdy. Mój rower to też żadne cudo – Unibike, używka kupiona na olxie za 400zł. Kolega z Austrii dysponował typową kolarzówką na cienkich kołach. Zresztą – nie to przecież chodzi, kto jedzie szybciej. Senja od początku zachwyca.

Poza Svalbardem, to największa norweska wyspa. Jej zachodni brzeg oblewany jest przez Ocean Arktyczny. Tego dnia dojeżdżam do największego miasteczka wyspy – Senjahoppen. Wokół mnie malownicza okolica, dzika i zróżnicowana przyroda. Na Senję warto się wybrać też z tego względu, iż jest znacznie mniej zatłoczona niż Lofoty w sezonie.

W Senjahoppen ciężko znaleźć mi miejsce na zrobicie tarpa. Cały okoliczny teren leży jest u podnóża wzgórza, gdzie teren jest bardziej podmokły. Nie mam już siły jechać dalej, czekałby mnie podjazd przez kolejny tunel. Nie decyduje się też na jazdę do Mefjordvær. Swoją drogą przejazdy przez tunele są tu stworzone z myślą o cyklistach. Przed tunelem można ubrać (wziąć ze skrzynki) odblaskową kamizelkę i zostawić ją w skrzynce po drugiej stronie tunelu. Ja oprócz tego odpadam lampki. Najdłuższy tunel na mojej trasie miał prawie 4 km.

Może i komuś podpadnę, tak czy owak – nie mogąc znaleźć lepszego miejsca, tej nocy śpię w pomieszczeniu na narzędzia na cmentarzu.

Dzień 16.

Z samego rana opuszczam cmentarz, chyba wszyscy jeszcze śpią. 🙂 Na czczo przejazd przez tunel Geitskards. Przy piaszczystej plaży (jednej z dwóch tak spektakularnych na Senji) w Ersfjord konsumuję śniadanie. Przyznaję – jestem laikiem, jeśli chodzi o plaże w ciepłych krajach. Parę jednak na własne oczy widziałem, tym niemniej swego zdania nie zmienię – najpiękniejsze plaże są na północy. Może nie stricte ta na Senji, bowiem mój no.1 na tej płaszczyźnie to wciąż islandzki Hornstrandir. A tu na Senji? Nie ma parawanów, dacie wiarę? Ludzi też nie za dużo.

Kolejno zjazd w dół do Ersjordsstrandy, a następnie wzdłuż Ersfjorden i Steinsfjordu. W Senjahoppen porzucam przyczepkę. Jej pierwotne przeznaczenie (kajak) nie znalazło zastosowania, a dodało mi tylko dodatkowych kilogramów. Pod koniec wyprawy, mój ucięty do granic ekwipunek bez problemu mieszczę w sakwach i na bagażniku. Bez przyczepki jedzie mi się nieco lżej, choć na podjazdach niejednokrotnie wypruwam sobie flaki. Otaczające mnie jednak okoliczności nie należą do najbrzydszych. 🙂

Przede mną stromy podjazd do tunelu Skalands, następnie długa (4 km) i dość stroma droga w dół. Wiatr we włosach i nie tylko. Dojeżdżam do wioski troli w Finnsæter. Na terenie obiektu można oglądać liczne wystawy oraz poznać mity związane z trollami. Założycielem parku jest Leif Rubach, zwany „ojcem trolli”, którego pasją jest rzeźbienie figurek przedstawiających te mityczne stworzenia. Plus uwaga na żaby!

Ciekawostką jest fakt, że górującego nad parkiem trolla w 1997 wpisano do Księgi Rekordów Guinessa w kategorii „Największy Troll”. Ogromny posąg mierzy 17,69 m i waży 125 ton. W parku znajduje się również Signaturtråkket, czyli promenada z podpisami sławnych osób, które odwiedziły to miejsce.

Śmiało można się poczuć jak w baśniowej krainie. Dla podróżujących z dzieciakami obowiązkowy punkt programu nawet na kilka godzin. Dla większych dzieci też się znajdą atrakcje.

Dzieci mogą wejść do brzucha giganta – na dwóch kondygnacjach czekają na nie atrakcje nawiązujące do ludowych podań z wyspy Senja. Jest i nieco mniejsza, 14-metrowa żona trolla. Może to nieco zaskakujące, ale w jej trzewiach działa trollowy parlament. Są też muzykujące trolle. W Hulderheimen, tutejszym centrum kultury, w sezonie opowiadane są pełne dziwnych postaci legendy przypominające wydarzenia, których areną była Senja.

Wstęp: bilet rodzinny (2+2 os. dorosłe) – 340 NOK.

Dla jednej osoby – 120 NOK, ale aż takiego parcia na trole nie mam, a jeszcze trochę kilometrów do przejechania. Około godziny 13 dojeżdżam do Gryllefjord, skąd mam prom do Andenes. 2 godziny czekania, które poświęcam na zakup dóbr luksusowych – lody i piwo 🙂

Plus podróżowania rowerem jest taki, że masz absolutną pewność znalezienia się na promie. Samochody osobowe, kampery, autokary ustawiają się w kolejce znacznie wcześniej. Rejs z Gryllefjord do Andenes trwa 1 godzinę i 40 minut.

Lekko daje mi o sobie znać lewe kolano, które niegdyś srogo oberwało podczas grenlandzkiego Arctic Circle Trail. Decyduje się na nocleg na kempingu w Andenes. Miła jest też wizja prysznica, mimo porannej kąpieli w morzu. Plus wypranie kilku rzeczy najbardziej tego wymagających.

Wieczorem chill out na plaży, książka i gapienie się w siną dal. Słońce jest nisko, lecz nie chowa się za horyzontem. Jeszcze kilka dni magii białych nocy.

Nie będę oszukiwać – jestem mocno zmęczony, ale ten wysiłek daje mi energię, by żyć normalnie przez kolejne miesiące. Tak ma właśnie być.

Dzień 17.

Około 3. w “nocy” wiatr zrywa mi płachtę biwakową. Udaje mi się ją złapać i jeszcze w amoku sennym zbieram wszystkie swoje rzeczy, które były pod tarpem. Sam chowam się w budynku recepcji, ale spania już za wiele nie ma.

Płachta biwakowa to dobre rozwiązanie w podróży “na lekko”, ale nie ma co mieć większych złudzeń, jeśli chodzi o schronienie przed solidną ulewą lub huraganowym wiatrem. Od takich warunków było jednak w Andenes na szczęście daleko. Płachta daje zazwyczaj dużo miejsca (mieścił się mój kajak), nie utrzymuje jednak „poduszki ciepła” w środku i wymaga uważnego rozstawiania i pilnowania kierunku wiatru.

Opuszczam camping w Andenes i kieruje się na południe wyspy Andøya. Jak zwykle dopiero po około 10 kilometrach łapię właściwe tempo. Mam duże wsparcie ze strony DJ-a, tak bowiem nazywam niezmaterializowaną osobę, która losowo puszcza piosenki w moim odtwarzaczu MP3. Akurat tego dnia to wsparcie było potrzebne.

Jazda głównie po płaskim terenie i dopiero po 50 km – w Risøyhamn, robię pierwszą dłuższą przerwę. Znajduję taras zamkniętego pensjonatu, na dość otwartej przestrzeni, przez co komary nie zjadają mnie tak mocno.

Nawigacja na trasie Tromso – Svolvaer nie jest trudna, oznaczenia są naprawdę dobre, pro forma korzystam z aplikacji MAPS.ME, ale już bardziej by zlokalizować swoje położenie.

Nie było lekko, ale tego dnia przejeżdżam ponad 100 km, najwięcej podczas całej wyprawy. Docieram do Sortland. Ponownie upał ponad 30 stopni. Kto by pomyślał, że na północy będę się chować na stacji benzynowej, gdzie jest klimatyzacja.

Śpię w domku na kempingu w Sortland, choć mój tarp podarł się tylko lekko. Nie mam jednak nic przeciwko, by jednej nocy nie spać na dość już sfatygowanej folii bąbelkowej.

Zasypiam na kilka godzin popołudniu, po czym tradycyjnie robię podsumowanie swoich zapasów. Powoli też kończę drugą książkę – A.Jarniewskiego “Nie mieszkam w igloo”. Naprawdę świetna.

Po tych przejechanych 100 km wiem, że nic już nie zatrzyma mnie przed dotarciem do Stokmarknes, a następnie do Svolvaer.

Dzień 18.

Ostatni dzień jazdy rowerem. W planie przyjemne 30 km i trasa z Sortland do Stokmarknes. Stamtąd rejs Hurtigruten do Svolvaer i m.in. wpłynięcie tym ogromnym statkiem do majestatycznego Trollfjordu.

30 kilometrów mija szybko, łatwo i przyjemnie. Przed wjazdem przez most do Stokmarknes mijam pięknie położone lotnisko Skagen. Lofoty i Nordland przy zakupie biletów Wideroe “Explore Norway” – należą już do strefy Norwegii środkowej.

Mam prawie 3 godziny do rejsu o godzinie 15.15. Bilety do kupienia już na statku. Jest niedziela, prawie wszystkie sklepy w Stokmarknes zamknięte. Miasteczko słynie głównie z muzeum Hurtigruten, do którego jednak nie zaglądam. Relaksuje się nieopodal portu, rezerwuję nocleg w hostelu w Bodo, pociąg do Trondheim i lot powrotny do Gdańska.

Statki Hurtigruten nie są „wycieczkowcami”, tylko normalnym środkiem transportu. Wystarczy spojrzeć na mapę kraju, żeby uświadomić sobie, jak duże znaczenie dla Norwegów miały podróże morskie. Przed dłuższy czas była to jedyna możliwość pokonywania tak długich odległości.Tradycja przetrwała do dziś, łącząc przyjemność z użytecznością. „Tradycyjna”, wręcz kultową trasa statku jest 12-dniowy rejs Bergen-Kirkenes-Bergen. Można oczywiście płynąć w krócej, wsiąść i wysiąść w dowolnym porcie. Trasa jest przemyślana w ten sposób, że w drodze powrotnej są inne postoje, więc można zwiedzić różne miejsca. W większych portach postoje trwają kilka godzin, co umożliwia wyjście na ląd i zwiedzanie. Nie są jednak na tyle długie, żeby się wynudzić. Podróż statkiem Hurtigruten jest doskonałą możliwością zwiedzania i podziwiania natury. Statki płyną bardzo blisko wybrzeża i zawijają do fiordów, więc zobaczymy norweską naturę w całej okazałości.

Jestem w Norwegii bodajże po raz 14 -sty, to już najwyższy czas, by przepłynąć się Hurtigruten i akurat na zwieńczenie swojej przygody. Norweskie lato niezmiennie upalne.

Boarding następuje w kolejności: piesi, samochody,a na końcu rowery. Statek ma 10 poziomów. O potędze tej linii może świadczyć ,że przewozi ona 1,4% wszystkich pasażerów korzystających z promów całego świata.

Linia obsługuje 34 porty w Norwegii, a oprócz historycznej trasy przybrzeżnej (mniejsze jednostki przepływają także m.in. przez Geirangerfjord), organizuje również rejsy wokół Grenlandii, Ameryki Południowej i Antarktydy. Od roku 2019 absolutna perełka – Przejście Północno – Zachodnie.

Rejs do Svolvaer trwa 3,15 h, do Bodo kolejne 6h. Przede mną ponad 9 godzin na promie, planowe dopłynięcie do Bodo o 2 w nocy.

Z uwagi na fantastyczną pogodę, sporo osób wyleguje się na górnym pokładzie. Tu do dyspozycji są nawet 2 wanny jacuzzi plus oczywiście drink-bar, jadłodalnia i niezliczona ilość leżaków.

Po około dwóch godzinach wpływamy do Trollfjordu, gdzie statek robi obrót o 360 stopni. Z górnego pokładu widzę 1 kajak, aż się łezka w oku zakręciła. W najwęższym punkcie fiord ma zaledwie 100 metrów szerokości, a góry go otaczające od 600 do nawet 1100 metrów wysokości. Niesamowity kontrast. Po drodze też sporo domków letniskowych, do których dotrzeć można wyłącznie drogą morską.

Gdy na brzegu masowo pokazują się stojaki do suszenia ryb (głównie dorszy) to znak, że jesteś na Lofotach..

Do portu w Svolvaer – stolicy Lofotów, Hurtigruten dopływa o godzinie 18, pokład opuszcza większość podróżujących. Na Lofotach byłem już przed kilkoma laty samochodem i mój plan na tę podróż zakładał przede wszystkim opłynięcie kilku plaż na północnym zachodzie archipelagu, o ile kajak nadal byłby ze mną. Plan, jak wiecie, nieco się zmienił. Nie chciałem powielać tej samej trasy, a w szczególności w szczycie sezonu.

Pustoszeje górny pokład i nie ma problemu by skorzystać z jacuzzi. A co tam, choć chwilami, nawet dłuższymi, nie było lekko, a nawet niebezpiecznie, to ukończyłem swój “triathlon”. Pewien alpinista kiedyś powiedział, że przygoda zaczyna się tam, gdzie jest istnieje ryzyko porażki. Jeśli masz pewność, że wszystko pójdzie dobrze, nie ma w tym żadnej przygody.

Do Bodo dopływam planowo – o 2 w nocy. Mam zarezerwowany nocleg w hostelu, 500 metrów od terminala promowego. Nie pomyślałem, że aż się z tego faktu ucieszę, ale…na chwilę zachodzi słońce.

Dni 19-20.

W Bodo wystawiam swój rower na sprzedaż na stronie “Bodo til sags” i dość szybko znajduję kupca – rower poszedł za 700 NOK, czyli niewiele mniej niż cena, jaką zapłaciłem za niego przed prawie pięcioma laty w Gdańsku. Plan sprzedaży roweru był już przed podróżą. Tym samym zaoszczędzam na locie powrotnym oraz bilecie kolejowym z Bodo do Trondheim (opłata dodatkowa za dwukołowca). Rower spełnił dzielnie swą misję, a poturbowany kajak wciąż na mnie czeka w Tromso. W Bodo nie mam za wiele czasu, odwiedzam muzeum awiacji, ale tuż przed zamknięciem (za free). Udaje się na krótki spacer po mieście. Marne resztki jedzenia pozostawiam w hostelu.

Nocny pociąg do Trondheim rusza przed 22. Martwi mnie nieco fakt, że pomiędzy przyjazdem na stację, a lotem do GDN mam tylko godzinę, ale to jednak Norwegia i wszystko idzie sprawnie. Do tego udało się nadać mój bagaż podręczny do luku, a w nim m.in. nóż i szpilki do tarpa. O 10.30 w ostatnim dniu lipca jestem z powrotem w Gdańsku.

Mój 3-tygodniowy “triathlon”:

  1. Rzeka Karasjohka => Rzeka Tana // kajakiem
  2. Nordkinn Kinnarodden // pieszo
  3. Jotka Fjelstue =>Alta Canyon // pieszo i kajakiem
  4. Vardo // 1-dniowa wycieczka
  5. Tromso =>Svolvaer // rowerem

 

Podsumowując, niezmiennie uważam, że nie należy bać się samotnych podróży. Samotność wyzwala kreatywność, pokłady, o jakich czasem nawet nie wiemy. To głównie w ciszy i samotności przychodzą mi do głowy pomysły na nowe podróże, w tym ta ze wschodu na zachód północnej Norwegii. A w samej Norwegii wszystko wydaje się bardziej intensywne. Kolory, zapachy. Nawet cisza jest bardziej cicha. I to w niej kocham.

* * *

Jedna odpowiedź do “Ze wschodu na zachód północnej Norwegii”

  1. Blogi pisze:

    Prawdziwy z Ciebie talent i mistrz pióra z ogromną łatwością przekładasz myśli na słowa… trzymaj tak dalej, dbaj i pięlęgnuj swego bloga… Skąd czerpiesz tak ciekawe inspiracje ?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.