Wyspy Owcze
Dzień 9: Oyrarbakki – Eiði
Poranne rytuały, wyrzucenie śmieci na leżącej nieopodal stacji benzynowej i już był plan się zwijać, ale…
… na odwróconym na noc kajaku, uruchumiono z rana monitoring w postaci pelikano – podobnego ptaka. Co więcej, gdy jedliśmy śniadanie i składaliśmy namiot, kilkukrotnie przechodząc koło dmuchańca, dostojnie wyglądający towarzysz, nie wyglądał na specjalnie przestraszonego. Był za to wielce obrażony, gdy ostatecznie zdecydowałem się kajak obrócić…:)
Cóż, płyniemy niezmiennie na północ, w kierunku miasteczka Eiði, które wymawia się: [Ałe] lub [Aje], w zależności od tego, czy jesteś z Torshavn, czy Klaksvik.
Po drodze sielskie krajobrazy i niezmiennie piękna pogoda. Wiatr lżejszy niż wczoraj. Żadnego dnia nie mieliśmy ściśle sprecyzowanego celu, a bardziej ramowy plan, który udawało się zrealizować w mniejszym lub większym stopniu, w zależności od pogody, chęci i nieoczekiwanych atrakcji po drodze. Tego dnia mijamy przepiękną plażę, na której, OWSZEM, tego dnia wygrzewało się kilku lokalnych mieszkańców. Bez parawanów !?! 🙂
Trafiamy także na kolejne jaskinie. Wierzcie, albo i nie, ale największa morska jaskinia świata znajduje się właśnie na Wyspach Owczych! To Klæmintsgjógv znajdująca się u zachodnich wybrzeży wyspy Hestur. Jej kubatura to ponad 348 tys. m3. Tym samym jest o ponad 100 tys. m3 większa od słynnej Rikoriko w Nowej Zelandii. [Faroe.pl]
Do największych jaskiń organizowane są, rzecz jasna, wycieczki pontonami. Ale do tych mniejszych można wpłynąć tylko kajakiem, albo … wpław. 🙂 Jest tam tak wąsko, że nie idzie wykonać obrotu 360 stopni. Oczywiście trzeba uważać, by woda, odbijająca się od końca jaskini, nie wywróciła kajaka. Wrażenia są, jednak, niesamowite, i stawiam je jako nr 1 podczas całej wyprawy. Jaskinie to niesamowite dzieła stworzone przez wodę. A dostępne tylko dla nielicznych.
Po niespełna 15 kilometrach, dopływamy do portu w Eiði, zostawiamy kajak oraz rzeczy do podsuszenia i idziemy na spacer. Docieramy na malowniczy kemping, który powstał w miejscu boiska piłkarskiego. 🙂
Boisko było szargane silnymi wiatrami i przede wszystkim falami oceanicznymi, które regularnie przelewały się przez plac gry. Do legendy przechodzą też rzuty karne, kiedy to do ostatniej chwili trzeba było przytrzymać piłkę, by jej nie zwiało, bądź piłki wykopywane przez bramkarza, niczym bumerang wracały do niego (ale to generalnie norma na Wyspach Owczych). Boisko przeznaczono więc, na jedyny w swym rodzaju plac dla kamperów i przyczep kempingowych. Miejsce na namioty znajduje się na przyległej łące. Kapitalne miejsce dla wypoczywających z dziećmi (jest nawet jacuzzi), dla nas aż nadto rodzinne.
Kameralny stadion, regularnie użytkowany przez miejscową drużynę i drużyny juniorskie, położony jest w głębi miasteczka, pomiędzy zachodnim nabrzeżem, jeziorkiem – Niðara Vatn i otwartym oceanem.
Idziemy w kierunku ujścia cieśniny Sundini do otwartego Oceanu. Chcę, z możliwie jak najbliższej odległości, przyjrzeć się pływom, prądom i wysokości fal na naszej, planowo jutrzejszej przeprawie na drugi brzeg, do Tjornuviku. Nie wygląda to obiecująco, ale jest środek dnia. Przebitka miałaby mieć miejsce bladym świtem. Tyle, że trzeba jeszcze znaleźć jakieś miejsce na nocleg.
Jeszcze przed dobiciem do Eiði, w oczy rzucił mi się domek, będący w stanie lekko postępującego rozkładu. Niełatwo dostępny od głównej drogi. Postanawiamy się jemu przyjrzeć.
W środku połowa domku przeznaczona na owce, druga to mini – sypialnia. Jakiekolwiek produkty pozostawione tu, miały termin ważności najpóźniej do 2011 roku. Ewidentnie dawno tu żadnego człowieka nie było. Sprzątamy pomieszczenie i ostatecznie zostajemy na noc. Pozostawiamy domek w lepszej “formie” niż go zastaliśmy.
Dzień 10: Eiði – Tjornuvik – Saksun
Ambitny plan zakładał pobudkę o 5 rano i monitoring sytuacji “na froncie”. Wiatr spokojny, więc jednak ta bardziej leniwa strona wygrała nad rychłym zerwaniem się z ciepłego śpiwora. Wstajemy nieznacznie później i czym prędzej ruszamy w drogę. Przebitka i trawers cieśniny, z powrotem na wyspę Streymoy to kluczowy punkt tego dnia. Gdybyśmy nie chcieli odbić na południe w kierunku Tjornuviku, mielibyśmy przed sobą około 650 kilometrów w linii prostej na Islandię. Ale to innym razem. 🙂
Nie jest lekko, jak to zazwyczaj w tego typu miejscach, ale warunki i tak są lepsze, niż dnia poprzedniego. Z oddali widzimy Tjornuvik. W momencie, gdy fale mamy już z tyłu, mogę nieco wrzucić na luz. Obracam kajak i podziwiamy leżące przy przeciwległym brzegu skały: Risin og Kellingin, czyli Olbrzyma i Wiedźmę.
W zamierzchłych czasach, giganci zamieszkujący Islandię poczuli zazdrość o oddzielnie dryfujący urokliwy skrawek lądu. Wysłali więc Olbrzyma i Wiedźmę, by przyłączyli Faroje do ich wyspy. Nocą Giganci podpłynęli do brzegów dzisiejszej Eysturoy, by opleść liną tutejsze wzniesienia i przyciągnąć je do rodzinnej Islandii. Zadanie okazało się trudniejsze od oczekiwań, a Wiedźma i Olbrzym stracili poczucie czasu i dali zastać się pierwszym promieniom słońca, które zamieniły ich w skały. Zastygli zwróceni w stronę rodzinnej Islandii i tkwią tak do tej pory. Geolodzy przewidują jednak, że nierozłączną od wieków parę czeka nieuchronne rozstanie. Strzelista Kellingin w ciągu najbliższych kilkunastu lat ulegnie działaniu wody i najprawdopodobniej runie do morza. [Szwendacz.com]
Przed samym dobiciem na plaże w Tjornuviku, czekają na nas jeszcze, nieoczekiwanie, dwie atrakcje przy obu brzegach zatoki, kolejna morska jaskinia oraz bezimienny wodospad spadający wprost w taflę wody. Jaskinia przypomina katedrę, pieczołowicie wydrążoną w skałę, z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów, której dodatkowo nadano przeróżne barwy. Ale ich nazewnictwa, jako facet znający 16-kolorową paletę jak w paincie, nie będę podawał, wybaczcie 🙂
Wodospad z kolei, krył w oddali jeszcze jedną jaskinię, ale jej eksploracja wiązałaby się z intensywnym prysznicem. Odpuszczamy. Czeka nas jeszcze surfing na falach na samą plażę.
W Tjornuviku nie ma kempingu, zaciekawił mnie jednak widok kilku namiotów rozstawionych na zielonym skrawku ziemii. Jeszcze w kamizelce pytam o możliwość rozstawienia własnego namiotu. Miejscowi odpowiadają, że nie, to ich prywatna obsesja, ale za ich odpowiedzią podążają dwa pytania:
1)czy naprawdę przypłynąłeś kajakiem?
2)chcesz naleśnika? 😀
Od słów, do czynów. Przemiła, jak się okazało rodzina, zaprosiła nas na poczęstunek, kawę i opowieści. Oczywiście mieli też kilka pytań do nas, o kajak, o dotychczas pokonaną trasę i dalsze plany. Jeden z nich – Olaf, wspomniał też, że jest pływakiem (uczęstniczył w wielu wyścigach, w tym jednych do skał wspomnianych wyżej: Risin og Kellingin) i jutro odbywa się coroczny wyścig, między Torshavn, a sąsiednią wyspą Nolsoy. Zaświeciły mi się oczy i powiedziałem, że w miarę możliwości, postaramy się dotrzeć z powrotem do stolicy i nazajutrz mu kibicować z kajaka. A jeszcze wracając do poczęstunku, naleśniki z bitą śmietaną i tosty z serem po 10 dniach na liofach, to piękna sprawa…
Pytamy o możliwość pozostawienia kajaka i zbędnego ekwipunku w kontekście trekkingu do Saksun. Odpowiadają twierdząco, nie ma problemu. Idziemy więc na lekko w trasę osławioną w przewodnikach, jako must do na archipelagu. I po spożyciu wybornych kalorii. 🙂
Trasa ma 7 km i w porównaniu do poprzedniego trekkingu, jest bardzo dobrze oznaczona kamiennymi kopcami. Był to szlak, który w zamierzchłych czasach pokonywały, tydzień w tydzień, rodziny z Tjornuviku, podążając na mszę do kościoła w Saksun.
Połowa drogi wiedzie w górę, by następnie, logicznie, schodzić w dół. Bez drastycznych przewyższeń terenu. W porównaniu do mało uczęszczanego szlaku do Slættanes i Gasadalur, ten do Saksun okazuje się naprawdę łatwy. Po drodze, w strumyku, “piorę” koszulkę, która w ciągu 2 godzin, spokojnie na mnie wyschła, akurat wraz z dojściem do Saksun.
Na przełęczy, z oddali widzimy dwa najwyższe szczyty Farojów – Slættaratindur (882 m n.p.m.) oraz Gráfelli (856).
W Saksun jesteśmy umówieni z dobrymi znajomymi, z zaprzyjaźnionego forum. Niezmiernie miło było się spotkać na krańcu świata, jakim w tym wypadku było ujście fiordu do oceanu. Niegdyś mogły tu swobodnie wpływać statki pod żeglami. Sztorm w XVI wieku nawiał tyle piachu, że obecnie wejście dla większych jednostek jest niemożliwe. Pewne jednostki by tu jednak wpłynęły…Z pewnością nie wiecie, jakie mam na myśli. 🙂
Chociaż potęga tego sztormu sprzed stuleci też budzi wyobraźnię…
Samo Saksun jest piękne, ale łatwo dostępne i turystycznie rozsławione jako najpiękniejsze na Wyspach Owczych. Mamy tu więc sporo wycieczek, Azjatów ze statywami i drony. Zazwyczaj jednak skupiają się oni na miejscach najłatwiej dostępnych, najlepiej kilka kroków z autobusu bądź samochodu. Wystarczy więc odejść nieco dalej.
Znajomych po cichu namawiamy na podwózkę do Tjornuviku. Oczywiście bez silnych nacisków, bo wymaga to lekkiej kompresji w samochodzie, ale dajemy radę. DZIĘ – KU – JE – MY. W Tjornuviku, z każdym z chętnych robie małe tournee po okolicznej jaskini i wodospadzie. Przyfarciło na tyle, że pokazały się nam foki i maskonury. W pełnym składzie wracamy do Torshavn, gdzie kwartet O + K wraz z P + K mają swoje AirBnB. Dla nas, u przemiłej Pani, znajduje się jeszcze 1 pokój na wynajem na 1 noc. Jest więc szansa na pranie i zdarcie z siebie jednej z zalegających warstw. 🙂 Koszt za pokój w promocji: 500DKK.
Dzień 11: Thorshavn – Nolsoy
Nolsoy to jedna z mniejszych wysp archipelagu. W dobrą pogodę jest widoczna z kempingu w Torshavn, leżącego na przeciwległym brzegu (w lini prostej to trochę ponad 4 km). Zamieszkana przez raptem 268 mieszkańców, zdecydowanie nie przyciąga tłumów, choć oferuje ciekawy, 14-kilometrowy trekking przez całą długość wyspy, aż do latarni morskiej.
Chodząc po kempingu, chodziły mi po głowie myśli, czy by nie popłynąć na drugą stronę kajakiem. Przy natłoku innych atrakcji, Nolsoy rzutem na taśmę wysunęło się na czoło pod sam koniec wyprawy.
Za namową Olafa, poznanego dzień wcześniej w Tjornuviku, my także “startujemy” w wyścigu pływackim. A konkretnie jesteśmy zgłoszeni w komisji jako eskorta naszego nowego znajomego. O 15.00 odbywa się zebranie kapitanów i pływaków, przypomnienie o zasadach i trasie (to 4 km w linii prostej, ale wraz z prądami może się wydłużyć, nawet do 5,5 km). Szczęśliwie dla nas, start odbywa się tuż przy kempingu.
To zabawa dla twardych zawodników. Dwudziestu pięciu stanęło na starcie. Większość bliżej czwartego, a nawet piątego krzyżyka, aniżeli młodszych. Doświadczenie robi swoje. Temperatura wody nie przekracza 10 stopni, wszyscy płyną w piankach.
Po starcie, każdy z zawodników, w przeciągu 10-15 minut “odnajduje” swoją łódź, która eskortuje ich, aż do mety w Nolsoy. Na łódce Beinta najbliższa rodzina Olafa, czyli żona i trójka dzieci. Jako jedyny z 25 zawodników, miał eskortę dwóch jednostek. 🙂
Obecność innych łodzi uspokajała także mnie. Pogoda była dobra, ale prądy mocno wyczuwalne. Najlepsi pływacy pokonują dystans w godzinę i 15 minut. Olaf zaczął spokojnie, w środku stawki. Stopniowo przesuwał się coraz wyżej, na 8, a następnie na 5 miejsce. Ewidentnie trzymał od początku równe tempo, podczas, gdy inni stopniowo słabnęli. Na 1 km przed metą, jeden z zawodników wysunął się dość mocno na prowadzenie, Olaf wciąż pozostawał w walce o podium.
W końcówce emocje sięgnęły zenitu. Meta nie równała wraz z dotknięciem brzegu, lecz po 5 km w zimnych wodach Atlantyku, trzeba było jeszcze przebiec kilkadziesiąt metrów, aż do symbolicznej mety, utworzonej z żeber wieloryba.
Olaf walczy o drugą pozycję, wybiega drugi z wody, niemalże na równi z trzecim zawodnikiem. Dobiega drugi, lecz po fakcie dowiadujemy się, iż pierwszego zdyskwalifikowano, z uwagi na niedozwolone obuwie pływackie. Mamy więc zwycięzcę! Mimo, że znaliśmy się raptem 1 dzień, przyznam, że dość emocjonalnie podeszliśmy do zawodów. 🙂
Wpływając do portu w Nolsoy, nie sposób nie zauważyć na zboczach góry, napisu uderzająco podobnego do tego z przedmieść Los Angeles. Nollywood to skupisko młodych, farerskich talentów, aktorów, reżyserów, którzy corocznie przypływają na wyspę, na 10-dniowy summer camp. Przy intensywnym wysiłku wszystkich zgromadzonych, powstaje krótki film.
Koniec zawodów pływackich, to także początek festiwalu. Nie tak wielkiego, jak Olavsoka, ale tu także są koncerty, tańce oraz charyzmatyczne recytowanie farerskiej poezji. W Nolsoy, z bliska można zobaczyć łódź wiosłową Diana Victoria Ove Joensena, który przy trzecim podejściu, zdołał przepłynąć, z Wysp Owczych, przez Szetlandy, do Kopenhagi (w 1986 roku, w 41 dni). Co za wyczyn! Jest też cała sekcja poświęcona bohaterowi z Nolsoy, który niestety zginął rok po swoim heroicznym osiągnięciu.
Na festiwalu, raczymy się miejscową zupą oraz piwkiem. Regularnie kursujące z Torshavn promy, pełne są Farerczyków, zarówno tych młodszych, jak i starszych. My, przed zachodem słońca, pakujemy kajak w plecak i wracamy promem. Kusiło ponownie kajakiem, ale niekoniecznie po ciemku. Z promu piękny widok na zachód słońca nad stolicą.
Dni 12 i 13: Sørvágsvatn i powrót do domu
Przedostatni dzień, to powrót do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, czyli na jeziorze Sørvágsvatn. Z perspektywy czasu, za błąd uważam, iż nie popłynęliśmy po raz ostatni na tym wyjeździe kajakiem, ale wybiegając w przód, dmuchaniec ładnie wysechł na kempingu w Torshavn i chciałem uniknąć problemów na lotnisku. Niewysuszony kajak ważny kilka kilogramów więcej.
Wysiadamy z całym ekwipunkiem na przystanku w Miðvágur i chowamy zbędny bagaż przy wypożyczalni kajaków nad jeziorem. Obecnie, główny szlak nad wodospad Bøsdalafossur (ścieżka zaraz przy jeziorze) jest w renowacji, turyści zbyt często w ostatnich latach uskuteczniali off-trail, przez co rosło mniej trawy dla owiec w najbliższej okolicy. O tym poinformowała nas dziewczyna, która pobierała opłaty za wejście na szlak. 200 DKK za osobę to jednak wg nas zbyt dużo, ale ostatecznie oczywiście dokonujemy opłaty. I to był ten moment, gdy żałowałem, że nie popłynęliśmy kajakiem…
Jeszcze wcześniej w Miðvágur posilamy się wyśmienitymi fish&chips. To danie, mogę śmiało polecić, zarówno w Torshavn, jak i Miðvágur. Solidna porcja za 80-100 DKK.
Szlak jest łatwy, przyjemny i popularny. Idziemy popołudniu, by zobaczyć zachód słońca. Pogoda jest piękna, więc rozważamy nocleg na skałach, bez namiotu. Kemping jest zabroniony.
Na końcu szlaku, z klifu Trælanípa, widać różnicę poziomów, między taflą jeziora,a oceanem. To prawie 50 metrów.W przeszłości zrzucano stąd nieprzydatnych niewolników z okolicznych gospodarstw, na pewną śmierć. Z jeziora do oceanu spływa wodospad Bøsdalafossur.
Z oddali, patrząc na południe widzimy inne wyspy: Streymoy, Hestur, Koltur, Sandoy, Skúvoy i Suðuroy. Widoczność jest bardzo dobra, a wieczorem brak już innych piechurów. Przy zachodzącym słońcu wspaniale prezentuje się klif Geituskorardrangur . Pierwszy raz udało się na niego wdrapać, dopiero w 2012 roku.
Przy herbatce, która jak wiadomo, najlepiej smakuje w miłych okolicznościach przyrody, robimy symboliczne podsumowanie wyjazdu. Śpimy na skałach w śpiworach.
Nazajutrz powrót tą samą ścieżką, po kajak, na autobus i jesteśmy na lotnisku. Lot do Kopenhagi, 6-godzinna przesiadka i krótki lot do Gdańska. Jesteśmy z powrotem w domu.
Prawie dwa tygodnie na Farojach. Przed wyjazdem wydawało się to mało, a ja z powodzeniem mógłbym tu spędzić i dwa miesiące. Nie byliśmy nawet na połowie wysp, ale to co widzieliśmy, było absolutnie z pierwszej ręki i bardzo namacalne. Kajak, po dość mocnym tuningu, nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, co mnie bardzo cieszy. A na Wyspy Owcze wrócimy. To pewne.
🙂
I ja tam byłam, piwo ze Zbyszkiem piłam, kajakiem pływałam 😉 Świetny opis, mi zawsze brakuje samozaparcia, a dzięki Tobie jest szansa że nie zapomnę nazw tych wszystkich fantastycznych miejsc. Jeszcze raz dziękuję za maskonury i możliwość zobaczenia jaskini z wody!
Cała przyjemność po mojej stronie. 🙂
Fantastyczna wyprawa, do tego święto Olavsoka, o którym tyle słyszeliśmy od naszej wiekowej gospodyni w Thorshavn. Super!
Gratuluję genialnej wyprawy!
Nie ma zbyt wielu ludzi w kraju, które byłyby w stanie to powtórzyć 🙂
Dzięki, lecz myślę, że paru by się znalazło. 🙂 Może akurat ktoś znajdzie tu inspirację. pozdrawiam